Oczywiście można byłoby się spodziewać, że we wszystkie soboty parkingi przed marketami będą pękać w szwach, a wszyscy będą pod nosem sobotnio podśpiewywać znane wszystkim „ram pam pam pam!”. Efekt jest umiarkowany i opanowany. Przejeżdżając w pobliżu galerii handlowych i supermarketów nie zauważyłem zwiększonego ruchu, więcej zajętych miejsc parkingowych, czy ludzi biegających niczym zombie z obłędem w oczach. Jest normalnie, tak jak w świątek, czy piątek, bo przecież nie w niedzielę. Przecież są osiedlowe sklepiki, które na legislacyjnej zmianie skorzystały. Można w nich zrobić zakupy nieco drożej aniżeli w dyskontach, może też jest mniejszy wybór, ale chleba i masła nikomu nie zabraknie. Napitki również można nabyć, bo póki co niedzielnej prohibicji rząd nie wprowadził. Swoją drogą ciekawy jestem kiedy ktoś z rządzących wpadnie na taki pomysł.
Ale wracając do niehandlowych niedziel... Okiem niefachowca zauważam jednak, że o wiele gorsza sytuacja, gorączka zakupowa dotyka kupujących przed „długimi weekendami”. I nie ważne, czy wolne są trzy dni, czy jeden, choć... przed wolnym, które trwa jeden dzień w sklepach dzieją się dantejskie sceny. Półki pustoszeją, pieczywa się nie uświadczy, napoje zdziesiątkowane, przy kasach kilometrowe kolejki, obłęd w oczach i jakieś takie dziwne zachowania tych, którzy niczym przed końcem świata zaopatrują się we wszystko, co wpadnie im w ręce. Im bardziej wypchany wózek, czy koszyk, tym większe poczucie bezpieczeństwa i spełnienia. Emocje jak na zbieraniu porzeczek!!! Do koszyka wpada wszystko, co nie jest przytwierdzone na stałe do półek. Terminale płatnicze rozgrzane są do czerwoności, w bankomatach zaczyna brakować banknotów. Rodziny obładowane siatami z zakupami pchają się na siłę do pojazdów, niejednokrotnie sprawunku upychając na siłę. Są też tacy, którzy w gorączce zakupów potrafią zapomnieć o swoich pociechach lub podopiecznych. Ale co tam dziecko, czy pies... kot, czy inna fretka? Zakupy to podstawa.
I nadchodzi dzień wolnego, grille uginają się pod ciężarem Toruńskiej, karczku i rolowanego boczku. Tłuszczyk skwierczy wytapiając się równomiernie, aluminiowe pojemniki ze złocistym napojem opróżniają się w zastraszająco szybkim tempie. Napoje gazowane buzują, bo przecież wstrząśnięte całą sytuacją próbują rozładować w sobie znany tylko sposób narastających emocji w postaci dwutlenku węgla...
Przychodzi koniec weekendu, najczęściej w jakiś „normalny” dzień tygodnia, w którym sklepy są otwarte. I co? Wszyscy na HURRRRAAAAAA znowu pojawiają się w sklepach... Znowu pełne koszyki, bieganina po sklepie, bo promocje tam "ram pam pam pam". Lodówki i spiżarnie pękają w szwach. Ale poczucie mieć jest silniejsze od poczucia być i ogólnie pożądanego zdrowego rozsądku.
Biorąc pod uwagę powyższe można powiedzieć, że takie kompulsywne kupowanie wszystkiego co jest, bo „jutro zamknięte” dziedziczy się w genach. Dlaczego? Sięgając pamięcią w nie tak odległe czasy przypominają się wolne soboty i obligatoryjnie wolne niedziele. I nie było kolejek w sklepach. Nie było szaleństwa. Nie było również tylu dobrodziejstw jakim teraz są galerie handlowe i towary wszelakiej maści. Kuchnia azjatycka, francuska, grecka, fińska, świńska i inna. Sushi kusi, a o ziemniakach ze zsiadłym mlekiem mało kto pamięta. Było skromnie, ale jak wszystko smakowało...
A teraz, jak nie smakuje, albo się przeterminuje, to ląduje w koszu. Zakupy uzależniają, promocje kuszą, ludzie zajmujący się marketingiem wychodzą z siebie stając obok, żeby zwykły konsument kupił jak najwięcej, jak najdrożej i żeby kupował jak najczęściej. Dwie strony barykady, niby różne ale mające jeden cel – zadowolenie.
Otrzeźwienie przychodzi, kiedy sięgniemy do bankowych wyciągów z rachunków. Wtedy pojawia się problem, bo gołym okiem widać w jaki sposób nielogicznie wydawane są pieniądze. Dlaczego nielogicznie? A dlatego, że większość zakupów, zwłaszcza spożywczych trafia do kosza. I teraz gdyby na każdym z produktów był „narysowany” banknot albo bilon każdy, kogo ogarnia szał zakupów mógłby zdać sobie sprawę, że wyrzuca pieniądze. A kto o zdrowych zmysłach chce to robić? Tylko szaleńcy, choć i oni opanowali się i zaczynają działać w zupełnie innych dziedzinach życia.
W takich sytuacjach są dwa wyjścia: albo na tę chorobę zwaną zakupoholizmem pomoże psychoanalityk, albo trochę oleju, który przez kampanie (choćby społeczne) zostanie wlany w głowy tych, których świadomość zakupowa i znajomość praw rynku jest na poziomie leśnej ściółki.